17 albumów lepszych niż 25 Adele
Lektura podsumowań muzycznych zawsze była moim ulubionym sposobem na spędzenie świąt i odkrycia nowych wydawnictw, które przeoczyłem lub odłożyłem, aby odsłuchać później i zapomniałem. Czytając jednak tegoroczne podsumowania mam wrażenie, że przyzwyczajenia żywieniowe przenosi się na muzyczne i na talerzu dostajemy w tego typu rozdaniach muzyczny ekwiwalent świątecznej sałatki warzywnej, która jest równie odkrywcza i porywająca jak snapy Twoich paznokci czy kotów. Dlatego też postanowiłem skonstruować swoją własną listę 17 najlepszych moim zdaniem produkcji tego roku żeby pokazać, że wyszło w tym roku coś innego niż kolejny The Weeknd, Adele i DonGuralEsko, i może dodać wam coś ciekawego do sylwestrowej lub prywatnej playlisty. Listę 17 wspaniałych poprzedzam 3 szczególnymi wyróżnieniami. Enjoy!
SPECJALNE WYRÓŻNIENIA
***THIRD SIDE OF TAPE – THREE LIL UGLY MANE
Third side of tape to 13 lat kawałków stworzonych przez Lil Ugly Mane’a, które komuś puścił, ale się nie podobały lub stwierdził, że są albo za słabe, albo niewystarczająco zgodne z konceptem albumów by pokazać je światu. Ponad dwugodzinny miks podzielony na 6 części jednak każe zapytać po czym wnosił takie koncypały. Muzyka zaprezentowana na tym albumie przechodzi od klasycznego hip hopu, przez chill wave’y, electro z dreampopowymi wokalami, synth pop z lat 80-ych do post punku, czy death metalu, czyniąc z Lil Ugly Mane’a konkretnego przelotowca. Kinetyka szargająca tym albumem jest oszałamiająca, a wskoczenie w dowolny moment albumu jest zawsze miłym zaskoczeniem, co jest ważne przy jego rozmiarze. Polecam sprawdzić również Oblivion Access, jego pełny album z tego roku w którym raper rozlicza się m.in. z obecnym szczególnie ostatnio w rapie trendem fanatyzmu teorii spiskowych, czy jaszczuroludzi (your third eye is just another fucking hole in your head).
***MEOW THE JEWELS – RUN THE JEWELS
To właśnie przez takie kreacje jak ta najbardziej cieszę się z życia w XXI wieku. W ubiegłym roku na kickstarterze pojawił się pomysł zremiksowania ostatniego dzieła Run The Jewels wyłącznie za pomocą kocich odgłosów. Udało się zebrać 50 000 $ na produkcję tego kuriozum i El-P wtedy już musiał potraktować projekt poważnie. Płyta w wersji cyfrowej jest dostępna za darmo, a cały dochód ze sprzedaży remixu na winylu i płytach CD idzie na schronisko da zwierząt. Mimo, że cały pomysł był żartem to efekt taki śmieszny już nie jest. Popis jaki daje na płycie El-P jak i szereg gościnnych produkcji (m.in. Just Blaze, Zola Jesus) powoduje opad szczęki. Czy ktoś w latach 90, albo 80 pomyślałby, że dożyje czasów w jakich dostępna technika pozwoli na remix hip hopowego krążka wyłącznie za pomocą miałczenia i mruczenia?
***UMOWA O DZIEŁO – TACO HEMINGWAY
Największym atutem wydawnictwa jest jego unikatowość i wyznaczenie pewnej nowej powierzchni (nie tnącej) w polskim rapie. Moim zdaniem bardzo niedoceniana jest na tej płycie produkcja nadająca całej tej płycie vintage charakter. Bity Rumaka to zupełnie inny standard w Polsce. Teksty Taco podejmują ciekawe tematy, które nie rezonują tylko z kapturami PDG. Mam nadzieję, że taki poziom ekwilibrystyki i akrobacji językowej stanie się celem, większej ilości rap głów w kraju kwitnącej cebuli, a nie tylko warszawskiego rapera z wąsem. Zabrakło mi tu jednak duszy, jakiejś głębszej treści. Całą podróż z tym albumem uznaję za udaną, lecz po prostu jest… mięsem. Trzymam jednak mocno kciuki za przyszłość duetu Taco x Rumak. Wierzę!
17 WSPANIAŁYCH
17. EXERCISES IN FUTILITY – MGŁA
Jeden z trzech powodów w tym roku dla których nie można powiedzieć, że Polska nie ma się czym szczycić a.d. 2015 w kategorii muzyka. Mgła – krakowski band black metalowy pokazuje, że nie tylko farbą z twarzy Nergala polska scena metalowa płynie. Brudny wokal prowadzi słuchacza przez ściernisko bezlitosnych riffów i nieustającego dudnienia perkusji. Przez 42 minuty albumu Spod całej tej smoły wyziera aura pewnej podniosłości i walki z nieuniknionym . Całemu tworowi nie można odmówić piękna, które najlepiej odzwierciedla jego melodyjność i głębia. Mgła przez całą rozciągłość albumu mierzy się z tematami defetyzmu i nihilizmu, rozgrzebując tematy dobrze już znane, lecz nie w sposób, który rozbija się o stereotyp metalowca, który traktuje kolejne tracki jako terapia anger management. Terapia, którą serwuje nam Exercises of futility, ma na celu wyleczenie nas z myślenia, że wszystko z czym dzisiaj się stykamy, jest permanentne. Koniec zawsze pozostawia blizny, ale to właśnie one dają nam mądrość i tożsamość, więc nie bądź pizda i idź w pogo.
16. ASUNDER, SWEET AND OTHER DISTRESS – GODSPEED YOU! BLACK EMPEROR
Najnowsza płyta post-rockowego zespołu z Montrealu mieni się pełną paletą kolorów. Jak na swoją dyskografię ten album jest wyjątkowo krótki: 40 minut podzielone na 4 tracki, przy czym w poprzednich latach potrafili budować soundscape przez ponad 120. Miażdżącym, mrocznym gitarom otwierającym ten album towarzyszą bliki światła ze strony smyczków, budując poteżny monolit dźwięku, by na koniec wyjść na pustynię z wajbem dzikiego zachodu i odbijających się od suchych przestrzeni biegaczy stepowych. Kluczem do zrozumienia albumu jest przeskoczenie przyzwyczajeń związanych z odbiorem muzyki, które nam wstrzyknęło radio. Aby dobrze odebrać Asunder trzeba dać się ponieść szlochającym smyczkom i dysonansowym perturbacjom, w przeciwnym wypadku można dostać nudności od wybujałego szlaku.
15. SCAR SIGHTED – LEVIATHAN
Najbrutalniejszy kawał skurwysyna jakiego miałem przyjemność słuchać tego roku. Wstęp zwiastuje, że ta płyta będzie potworem i nie sposób jej tego odmówić. Monstrum z okładki idealnie oddaje kreację najnowszego produktu Leviathana. Powykręcane, agonalne krzyki, łamiące się riffy i perkusja w opcji whiplash 2.0 przyprawia o palpitacje serca. Jeżeli podczas tej godziny nakurwiania dostajemy kilka sekund downtempo to tylko po to, by zaraz wysadzić atomowy grzyb. Ambientowe intro prowadzi nas prosto w zniekształconą wizję black metalu, połączonego z dronem i noisem, które zarazem przeraża, odraża jak i zachwyca. Zdecydowanie najlepszy koszmar 2015.
14. SOPHIE PRODUCT
I prosto z mordy diabła przeskakujemy do numeru jeden w kategorii wesołość listy podsumowawczej muzycznego rozdania 2015. Sophie tą wesołością nawet udało się dotrzeć na reklamę McDonald’s towarzysząc obrazkom szmuli pijącej przez słomkę lemoniadę kawałkiem (o ironio) Lemonade. 26 minut produktu producenta z UK jest nieprzewidywalną, bezkształtną, pociętą glitchami kompilacją singli. Wokale przechodzą ze stonerowego tembru do bublegumpopowego śpiewu. Wszystkie znajdujące się tu kawałki są wyprodukowane w wyjątkowy sposób, łącząc trapowe bangery z k-popem i pc music, oddając hołd możliwościom jakimi błogosławiła nas bozia w 2015 roku. Równie wyjątkowe jest wydanie tej kompilacji. Za £50 można kupić instant dostęp do pobrania albumu w pakiecie z „SKIN SAFE ODOURLESS AND TASTELESS PLATINUM SILICON PRODUCT” , a konkretniej to sex zabawkę. Ponoć chodzi tutaj o potężne przesłanie dot. naszej konsumenckiej roli na rynku, ale mi się wydaje, że gość po prostu chce, żebyśmy sobie mogli „stick it”.
13. WE COOL? JEFF ROSENSTOCK
Moje ulubione tegoroczne punkowe wydawnictwo. Wyjątkowo wesołe gitarowe rytmy na płytce są okraszone bezbłędnymi tekstami Jeffa. Album ładuje pozytywną energią i prowokuje do podskakiwania i podśpiewywania sobie kapitulanckich kuriozów. Ciężko powstrzymać się od machania stopą oraz modlenia się żeby nie skończyć jak podmiot, który z duszą na ramieniu wyciąga tutaj wstydliwe chwile oraz uzewnętrznia wszelkie niepokoje i życiowe niesnaski. Cyniczne i kąśliwe uwagi dotyczące kryzysu emocjonalnego uwypuklają jego bystre spojrzenie i czynią ten album świetną produkcją. Pod względem muzycznym Jeff nie odkrywa na nowo gatunku, ale album jest solidnie wykonany, barwny i łatwo wpadający w ucho, nie tylko dla ludzi z raczkującą depresją.
12. DARK RED – SHLOHMO
Shlohmo tym razem już nie nawet nie upstrzył swojego defetyzmu jakimikolwiek akcentami światła. Dark Red to czysta depresja. Każdy dźwięk znajdujący się na tej płycie jest spojrzeniem w bezdenną studnię goryczy, co z resztą potwierdza sam Shlohmo, mówiąc w wywiadzie, że poniósł jakieś osobiste porażki, wspominając o pogrzebach, wizytach szpitalnych i czuciem się „jak gówno” za każdym razem jak zasiadał do tworzenia. Na szczęście tym razem nie sprawdza się powiedzenie niedaleko spada jabłko od jabłoni, bo cała płyta jest kompletnie agówniana. Na płytę składają się kawałki o budowie wyważonej i raczej stabilnej z minimalistycznymi, kwilącymi wokalami (Apathy), ale również kończące się Hiroszimą/Nagasaki jak Buried. Shlohmo wykorzystuje ambient, noise jako narzędzia do redefiniowania weltschmerzu i wychodzi mu to wyjątkowo dobrze. Jeżeli Sophie dodaje zabawki doodbytnicze, to do tego wydawnictwa powinna być dorzucana subskrypcja xanaxu.
11. TODAY, I WROTE NOTHING – BILLY WOODS
Today, I wrote nothing to nie tyle album co szkicownik Billy’ego. Czasem jest jeden refren, czasem do niego wcale nie dochodzi, czasem cały tekst składa się z 19 słów (caught feeling off old picture/ hit her up like i still miss ya/ 2 words: nigga please/ fair enough – no mistrz). Bity po których trze szorstki głos Woodsa są minimalistyczne i surowe. W charakterystyczny dla siebie efemeryczny sposób posługuje się sprawnie niedopowiedzeniami i sarkazmem zarysowując nie tyle historię co klisze, z których słuchacz musi sam poskładać alegorię albo pointę. Możliwe też, że nie mówi wszystkiego, bo nie chce sobie zasadzić samobója na psach, co miało już kilkakrotnie miejsce w przeszłości rapowego półświatka. Fair enough.
10. DUMB FLESH – BLANCK MASS
1/2 formacji Fuck Buttons wydała swoje własne ekscentryczne dzieło w tym roku o wdzięcznej nazwie Dumb Flesh. Dźwięk jest pokryty grubymi warstwami synthów zniekształcających krajobraz i mieniących się różnymi odczynami kwasowości przy największym stężeniu w Detritusie wieńczącym ten kosmiczny lot. Eskortują tutaj sample z lat 80 dodające płycie ludzkiego, wrażliwego charakteru. Wydawnictwo dzielą okresy, w których można się prawie odprężyć, ale lwia część jest jednak spędzona na budowie napięcia i momentum, w którym nie pozostaje żadna wątpliwość z jakim wybuchowym towarem mamy do czynienia.
9. DEATH MAGIC – HEALTH
Kwartet z L.A. na ostatniej płycie z industrialnego brzmienia zmienił azymut na synth pop i electro pop czyniąc swoje najnowsze dziecko bardziej przystępnym. Nie można tutaj jednak mówić o jakimkolwiek pójściu na kompromis. Widać tutaj mocne inspiracje twórczością Reznora, a cała produkcja ma mroczny, ezoteryczny nastrój. Wątkiem większości tracków jest życie nocne i jego admonicja . Teksty oscylujące wokół miłości, pożądania i narkotyków są wyśpiewywane eterycznym, słodkim głosem, kontrastującym z plemiennym prawie dudnieniem perkusji i potężnymi riffami. Wszystko to podane w disco posypce, która nie pozwala usiedzieć w miejscu.
8. ORIENT – SYNY
Analogowe brzmienie duetu Piernikowskiego i 1988 to paradoksalnie najświeższa rzecz jaka wydarzyła się w polskim hip hopie tego roku. Słuchałem tego żywego pomnika na cześć lat 90’ych tak długo, że już się nie krzywię jak ktoś mówi włanczaj. Latarnia Records wypuściła najlepiej wyprodukowany pastisz od czasów… no właśnie jakich? Czy w Polsce było coś równie ezoterycznego jak ta produkcja? Nie przypominam sobie, żeby ktoś robił coś takiego świadomie i wyszło z tego coś równie frapującego. Chyba najbardziej lubię Synów za zasadzenie olbrzymiego kija w dupę wszystkich truskulowców, zaczynających recenzję od inwokacji do Eldo czy Łony, bez próby dostrzeżenia formy produkcji. Synowskie brzmienie jest awangardą na polskim podwórku i już nie mogę się doczekać kolejnej płyty. ORIENTUJ SIĘ.
7. ABYSS – CHELSEA WOLFE
Chelsea to piosenkarka i gitarzystka ze Stanów, która na mapie pojawiła się w 2012′ z albumem Apokalypsis. Na tym albumie zasysa na pełnym Zelmerze inspiracje z doom metalu, goth rocku, shoegaze’u folku i industrialu kreując bardzo oleisty i gęsty krajobraz. Wydestylowany dźwięk stoi w kontraście do przepięknego głosu Chelsea. Nazwa albumu nie jest przypadkowa. Czeluść do której zaglądamy jest głęboka i złowieszcza. Mowa tutaj o potężnym basie, niepokojących riffach prowadzących do wybuchających punktów kulminacyjnych. Śpiew Chelsea jest przepiękny, lecz w taki sposób w jaki piękny może być paraliż senny. Klaustrofobiczna ściana dźwięku przyprawia o gęsią skórkę i może czynić album nieprzystępnym dla niedzielnego słuchacza, zwłaszcza ze względu na jego długość. Tylko czy jakikolwiek album na tej liście jest przystępny dla niedzielnego słuchacza radia eska… nie sądzę.
6. SUMMERTIME ’06 – VINCE STAPLES
Godzinna przejażdżka przez Kalifornijskie ulice z Vincem przyprawia o dreszcze. Raper swoim monotonnym, spokojnym głosem rzuca obrazkami z życia w Long Beach, gdzie „folks need porsches, hoes need abortions”. Kwestie flowowe są ustawione wysoko, ale najwyższą notę zgarniają zdecydowanie soczyste, basiste bity legendarnego no I.D. Nie ma miejsca tutaj na żadną soulową, czy funkową notę, akcent położony jest na TŁUSTY BASS i MOCARNE BĘBNY. Producent aranżuje w ten sposób przytłaczający vibe amerykańskiego ghetta. Precyzyjne obserwacje i wiwisekcja życia młodego, czarnego młodzieńca w tym środowisku jest opowiedziana w sposób bardzo żywy i barwny. Hip hop w 2015 ma się bardzo dobrze.
5. TO PIMP A BUTTERFLY – KENDRICK LAMAR
Kendrick po raz kolejny udowadnia, że jest jedynym raperem w swojej klasie, który jest w stanie stworzyć coś o jasno obranym kierunku, wprowadzić mega innowacyjne rozwiązania i wykonać je perfekcyjnie, pociągając za sobą tłumy zarówno fanów oldschoolowego rapu jak i nowoczesnych rozwiązań. Raper przez cały album otwiera kawałki poematem z każdym kolejnym dokładając do niego kolejne wersy. Wiersz spełnia rolę spoiwa klejącego kolejne tracki razem w spójną całość, tworząc unikalne magnum opus. Wszystko to rozkłada na łopatki, a na koniec Kendrick dokłada jeszcze wisienkę na torcie w postaci rozmowy…. z Tupaciem, a recytowany do tej pory wiersz okazuje się wstępem do niej. Ze strony sonicznej słyszymy tutaj inspiracje neo-soulem. Bity są też mocno funkadeliczne, a sam Kendrick jest bezbłędny zarówno w kwestii flow, jak i lirycznej, składając hołd zarówno muzyce lat 90’ych jak i aktualnej. Rozwiązania, które tutaj stosuje są genialne. Porusza tematy rasizmu, wartości pieniądza, krytyki muzycznej, niewolnictwa, seksualności (THIS DICK AIN’T FREEEEE), polityki, a wszystko to ukazane z błyskiem i inteligencją, której nikt w tym roku nie był w stanie przebić. Warto było czekać, Kendrick nie zawodzi.
4. SELF-TITLED – ALGIERS
Algiers jest krzykiem milionów murzynów złapanych w siatkę i biczowanych na amerykańskich farmach na przestrzeni 400 lat. Zespół z Atlanty odnalazł język mediacji w muzyce. W konflikcie na tle rasowym wykorzystują neo-soul, post-punk, techno, elektro i ambienty, a następnie je przecinają samplami z przemówień ludowych i gitarowymi uderzeniami przypominającymi uderzenia bicza. To jest muzyka barykad i apartheidu. Wynik jest szalenie absorbujący, ale ciężki do opisania w kilku zdaniach, więc zostawiam was z singlem. Cieszcie się i radujcie.
3. M3LL155X – FKA TWIGS
Czy FKA Twigs można jeszcze nazwać popem? Dzieło, którym nas w tym roku obdarowała brytyjska piosenkarka jest najlepiej wyprodukowanym minialbumem tego roku. Industrialne bity zbatożone przez mocne synthy, szumy i basy idealnie komponują się z hipnotycznym, zdywersyfikowanym głosem śpiewaczki. Jeśli do tego jeszcze do tego dołożyć kilkunastominutowy teledysk na którym wita nas przerażająca twarz jakieś starej, przerażającej kobiety, w następnej scenie Twigs jest nadmuchiwaną lalką, teraz witamy sekcję taneczną, potem rodzi jakieś tkaniny, aby następnie wić się w harnessach i kontynuować swój chory taniec (#sztuka… szmato), otrzymujemy jeden z ciekawszych produktów tego roku.
2. RODEO – TRAVI$ SCOTT
Moje największe zaskoczenie tego roku. Jedyny tekst Travisa Scotta, który znałem przed tą płytką było STRAIGHT UP, przewijające się przez jego jedyny dotychczasowy hit – Upper Echelon. Teksty tej płyty znam na pamięć, słuchałem jej tyle razy, że na głowie zaczęły mi się zawijać francuzy jak na jego paskudnym ryju. Brzydki brat bliźniak ASAP Rocky’ego na tej płycie zaprasza nas do swojego przećpanego świata pełnego prostytutek, koksu, kodeiny, klubowania i wszystkiego co wokół tego orbituje. Na hipnotycznych, cloudowych bitach Travisa odnajdują swoje miejsce m.in. Kanye West (choć nie jest to obecność dodająca wiele charakteru, więcej oryginalności wykazuje ostatnio przy nazewnictwu swoich latorośli niż muzyce ), Young Thug, Juicy J, czy… Justin Bieber, który o dziwo był najjaśniejszym punktem kawałka, na którym zagościł. Brzmienie które zaserwował Travis jest niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju, ciężkie zniekształcenia głosu i nakłady produkcyjne zainwestowane ten album nie poszły na marne. Mam nadzieję, że pokaże Rihannie jak robić muzykę i zaangażuje się w tworzenie jej nowego albumu. Get lit!
1. JENNY DEATH – DEATH GRIPS
W tym roku ukazała się wieńcząca ten dwupłyt Jenny Death, lecz pierwszą połowę The Powers That B mieliśmy zaszczyt usłyszeć w roku ubiegłym. W Niggas on the Moon przez całą rozciągłość płyty inkorporowane są sample Bjork, której głos wykorzystywany jest jako instrument i prezentując oblicze, którego do tej pory Death Grips nam nie pokazywało. Byli prawie…. stonowani, co jest ostatnią rzeczą jakiej można było się spodziewać, dlatego też Jenny Death było jednym wielkim pytajnikiem. Cała otoczka wokół tej teoretycznie łabędziej pieśni (enigmatyczne wrzuty na facebooku o tym jak zespół się rozchodzi, wydanie w międzyczasie mikstejpu Fashion Week, gdzie ostatnie litery kawałków układały się w hasło „JENNYDEATHWHEN”) nie dawała słuchaczom za wiele pola do dyskusji. Druga płyta pojawiła się znikąd i jest najpotężniejszą dawką nihilizmu i pogardy naszej kultury jaką wstrzyknęło nam trio z Sacramento do tej pory . MC Ride zmaga się tutaj ze swoją socjopatią, wypluwając kolejne dwuznaczne teksty dotyczące powierzchowności naszych relacji międzyludzkich (Fuck me out), jak również bezsensowności naszej ludzkiej egzystencji i braku jej merytorycznej wartości czy dążeniu do samobójstwa. MC Ride niektóre teksty wykrzykuje, niektóre szepcze, a czasem oddaje producentom pole do popisu, zniekształcając swój głos lub samplując go i zapętlając. Różnorodność inspiracji jakie czerpie ten album czyni z niego mozaikę muzyki elektronicznej, punku, industrialu, noise’u i hip hopu. Wyjące syreny w Inanimate Sensation zmieszane z wykrzykującym swoje peany pokazują Kanye Westowi miejsce Yeezusa w kategorii hip hop eksperymentalny. Album zaraz potem przechodzi do prawie dance’owego tracku z niezłym groovem do którego chce się podskakiwać i śpiewać razem z Death Grips „Piss on your face like pss pss pss pss”. DG na tej płycie zamieściło kilka z najpotężniejszych tracków w swojej dyskografii z nuklearnymi wręcz crescendo (ON GP, INANIMATE SENSATION). Polecam wszystkim i każdemu z osobna. Otrzymany produkt jest najsilniej fosforyzującym punktem na muzycznym nieboskłonie tego roku. #noided
W tym miejscu kończy się roczne podsumowanie 2015 roku. Jeżeli nie pojawił się tutaj Twój ulubiony album to pewnie dlatego, że był za słaby.
Ale możliwe jest też, że go nie słyszałem, albo o nim zapomniałem.
Jakie są wasze tegoroczne typy? Dajcie znać w komentarzach poniżej.
P.S. R.I.P LEMMY