TEDE – #kurt_rolson (2014)

Od razu rozwiewam wszelkie wątpliwości – #kurt_rolson to najbardziej dojrzały i kompletny album Tedego w jego karierze. To zdumiewające z jaką precyzją warszawski raper potrafi permanentnie wyjmować chuje z uszu tych, którzy zdawali się pozwolić najwyżej na przełożenie ich do dziąseł. Płynność i naturalność z jaką TDF wraca do łask polskiej sceny rapowej jest najlepszą recenzją dwupłytowego wydawnictwa sygnowanego logiem Wielkiego Joł. Za sprawą nowego albumu nawet najbardziej konserwatywni słuchacze rapu przekonują się do tego, że pod zbudowaną przez moralizatorskich raperów warstwą obłudy i tandety kryje się pożywny hip-hopowy nektar, który Graniecki z Kożuchowskim skrzętnie przygotowali przez ostatni rok w studiu przy Kolejowej 11 w Warszawie.

Wartym wspomnienia jest fakt, że Tede wcale nie zmienił swojego poglądu na polską rapgrę. Wytykanie zakłamania i nieprawdziwości rapowej braci objawiało się już na płycie Notes 2 z 2009 roku („baranie, co to jest przesłanie? / to że ktoś ci wpierdala swoje zdanie?”). Jednak teraz Tede chce już być mesjaszem rapu, a tytułowym Kurtem Rolsonem z 07 zgłoś się, który wytyka i punktuje innych, ale nie pozostawia jedynego słusznego serum na ich problemy. Słuchacz według Jacka Granieckiego powinien rozliczyć polski rap sam. Portfelem.

Otwierający płytę kawałek FCTM to pokaz zarówno technicznych umiejętności Tedego, jak i kunsztu producenckiego Sir Micha. Jestem przekonany, że ten kawałek będzie horacjańskim pomnikiem dla wszystkich, którzy kiedykolwiek będą próbowali zrobić coś w podobnych klimatach. Tede z swoim wrodzonym luzem wprowadza słuchacza w klimat płyty i robi to bynajmniej nie subtelnie. Dalej jest tylko lepiej! Senymenalnie zdaje się raz na zawsze uciszać wszystkich truskulowców przekonanych, że album S.P.O.R.T. był jedynym słuchalnym albumem TDFa. Warszawski raper nie zamierza stać w miejscu, a do podróży dookoła polskiego rapu zabiera ze sobą słuchacza.

„Mówiłem: rakieta TDFa – mówiłeś e tam!” rapuje Tede w kawałku Kaman‚. Rzeczywiście, huczne zapowiedzi nie były czczymi przechwałkami. #kurt_rolson naprawdę jest solidnym rapowym obiadem, który nasyci nawet najbardziej wygłodniałe hip-hopowe żołądki. Dlaczego tak jest? Chociażby za sprawą takich kawałków jak CMRT? (dalej obrywa się podrzędnym raperom, aż za mocno), Real hip-hop („Banda przekminionych nerdów, strony pierdol w świecie postów / I rozkmina jaki finał będzie newschool versus oldschool”), Trinity (świetna zabawa samplami w wykonaniu Sir Micha idealnie pasuje do tematyki kawałka).

Jednak apogeum punktowania wyjmowania banknotów z kieszeni rapowej gawiedzi przypada na przyjemnie delikatny w brzmieniu kawałek Najba muzik („Kiedyś mówili tu że Tede buuu, Tede beee / Dziś maja truskulowy dupy ból #TDB”), na świeży muzycznie (przynajmniej na polskim podwórku) Kara’van i na najmocniejszy kawałek jaki słyszałem w ciągu ostatnich kilku lat. #fryderyk_chopin, bo o nim mowa, przywodzi w pamięci najbardziej podirytowanego Tedego z czasów beefu z Płomieniem czy Peją. Ten kawałek jest aż zbyt szczery! W przedpremierowym odsłuchu na youtube Tede umieścił przed tym kawałkiem minutę ciszy. Na pewno przyda się ona wszystkim wspomnianym w tym utworze. Pamiętamy.

Więc nowy album Tedego, to tylko rozliczanie się ze sceną i justowanie rapowego fałszu? Bynajmniej. Znajdzie się tu też kilka spokojnych, rozkminkowych kawałków o tematach bardziej przyziemnych (jak Fame Lover czy Mirafiori ze świetnym refrenem w wykonaniu Dannego) lub wręcz egzystencjalnych (jak w przypadku – już gorszego muzycznie – Nic nie jest na zawsze). Nie spodziewałem się że Tede może tak dobrze poradzić sobie w śpiewanych – aczkolwiek mocno wspieranych autotunem – refrenach (wspomniany wcześniej Fame Lover czy Warszawa da ci fame).

Zapytacie – gdzie są bengery? Odpowiadam – prawie wszędzie, a najlepsze z nich to pierwszy singiel FEAT i niewiarygodnie dobrze nawinięte #DLS i J23 (których warstwa tekstowa mimo wszystko pozostawia pewien niedosyt). Wartym wspomnienia jest też najlepszy bit na płycie z utworu Street wear, który w połączeniu z dynamiczną i płynną nawijką TDFa tworzy perfekcynną całość, która łechcze uszy najbardziej wymagających słuchaczy. Stary lis wciąż nie wychodzi z formy w zdalnym poruszaniu tyłkami bywalczyń hip-hopowych klubów. Słejguj!

Jednak #kurt_rolson ma delikatne wady, które odrobinę rzutują na końcową ocenę albumu. Po pierwsze – powróciła irytująca maniera z Mefistotedesa przeciągania jednosylabowych rymów na końcach wersów (brzmi to zazwyczaj słabo nawet gdy jest częścią jakiegoś misternie skonstruowanego wielokrotnego). Po drugie – refren w kawałku Dom Rapu w wykonaniu Manthy mocno drażni (na szczęście zwrotki ratują sytuacje „Stop! Od basstrapów się chłopaku nam ugina tutaj strop!”).

#kurt_rolson jest idealną kontynuacją Ellimiati. Po zeszłorocznym powrocie do hip-hopowych łask Tede rozlicza się ze sceną z pozycji lidera, a nie – jak bywało – jako okryty infamią outsider. Robi to jako doświadczony wyjadacz, który dystansuje rywali nie tylko tematyką kawałków, ale też nietuzinkowym, zmiennym flow czy zabawą językiem polskim na najwyższym poziomie („scena? Jem ją, nie bądź jemioł”). Tede jest w formie, a co za tym idzie na nowym albumie z kawałka na kawałek coraz wygodniej rozsiada się na tronie lidera polskiego rapu. Ostatnio w wywiadzie dla CGM stwierdził, że nie będzie odpowiadał na zaczepki piątej czy pierwszej ligi rapu. Raperzy – módlcie się żeby nie zmienił zdania!

9/10